Sztuka Przejdź do:

test

Milion na sztukę, czy za sztukę?

Mirosław Ratajczak

Niemal równo rok temu Edward Dwurnik, jeden z najbardziej znanych i cenionych polskich malarzy współczesnych, sprzedał 82 swoje obrazy za 165 tysięcy złotych.

I była to jedna transakcja oraz jeden nabywca. Wypadło po dwa tysiące złotych za sztukę, plus tysiąc za podpis na umowie! Niemal wszystko w tej informacji może wydawać się szokujące: hurtowy charakter sprzedaży, niska detaliczna cena i firmujące to wydarzenie wybitne nazwisko. A komuś, kto będąc nieźle zorientowanym w regułach rządzących biznesem i obytym w życiu kulturalnym – szokującym w dwójnasób.

Bo pewnie ów ktoś przynajmniej raz widział obrazy Dwurnika w tle telewizyjnego wystąpienia Głowy Państwa (transmitowanego z Jego oficjalnej siedziby), czytał o nowym Porsche artysty-celebryty w kolorowych magazynach, oglądał lub słyszał o jego dziełach, które wielokrotnie prowokowały publiczne dyskusje, osiągały sukcesy na prestiżowych zagranicznych wystawach i trafiały do renomowanych kolekcji europejskich oraz do zbiorów niemal wszystkich Muzeów Narodowych w Polsce. Czy więc Dwurnik splajtował – jako artysta i człowiek – i dlatego wyprzedaje swój magazyn za bezcen? Czy prowokuje polski rynek sztuki, żyjący mitycznymi sukcesami garstki artystów?


A może wspaniałomyślnie, bo niemal za symboliczne w tym kontekście honorarium, wspiera naszą kulturę, podnosi rangę instytucji znajdującej się trochę z dala od centrów sztuki, takich jak Warszawa, Kraków czy Wrocław?

test



Niemal wszystko w tej informacji może wydawać się szokujące: hurtowy charakter sprzedaży, niska detaliczna cena i firmujące to wydarzenie wybitne nazwisko.


Pora napisać, kto był nabywcą tych 82 obrazów, które same w sobie stanowią cenną kolekcję, bo są reprezentatywne dla twórczości Edwarda Dwurnika z lat 70. do roku 2000, ponadto stanowią największy bodaj zwarty zbiór prac tego artysty w kolekcjach publicznych

test


Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie ma się czym szczycić.

Czy mam zatem żałować, że ów milion, którym tu wirtualnie zarządzam, nie trafił do mnie rok temu? Miałbym teraz w swoim M-4 82 obrazy Dwurnika i aż 835 tysięcy na koncie, co umożliwiłoby dalsze zakupy do mojej kolekcji… 

Pomarzyć zawsze można. Warszawski artysta jest rzeczywiście niezwykle płodnym twórcą – ma w swoim katalogu ok. 3000 dzieł. Mimo upływu czasu nadal pracuje na pełnych obrotach (pod koniec października będzie można oglądać w Krakowie na Wawelu jego nową wystawę, na której pojawi się m.in. Dwurnikowa wersja Bitwy pod Grunwaldem!). Może więc chcieć zwolnić trochę miejsca w swoim podręcznym magazynie.

Z pewnością jednak nie jest desperatem ani emocjonalnym entuzjastą, który trwoniłby swój dorobek bez pomyślunku. Należał zawsze do nielicznych artystów w Polsce, którzy radzili sobie doskonale ze sprzedażą prac, nawet w latach PRL, kiedy w zasadzie rynku sztuki w ogóle nie było. Gdzie zatem leży sedno tej transakcji z olsztyńskim muzeum?

Każdy artysta pragnie uznania, większość marzy o karierze, sławie i majątku, nie zawsze gwoli spełnienia pospolitych li tylko zachcianek, często dla uzyskania niezależności, którą sława, a przede wszystkim pieniądze, umożliwiają. Wszyscy jednak na pierwszym miejscu stawiają nie doczesne profity, dające się natychmiast skonsumować, ale nadzieję na wygraną w przyszłości. Na przetrwanie ich twórczości w czasie, który być może jest jedynym sędzią weryfikującym wszystkie werdykty współczesności dotyczące sztuki. Przetrwać jednak nie jest łatwo. Materialny wymiar dzieła, sam w sobie niesie sporo wyzwań.

Przedmioty giną, niszczeją, rozpraszają się w zastraszającym tempie, jeśli im tylko na to pozwolić. Szczególnie te, które wymagając szczególnego zrozumienia i troskliwości, popadają w obojętne pod tym względem, lub po prostu wrogie środowisko. Artysta, jeśli ma odrobinę rozumu praktycznego i jest świadomy wartości swojej sztuki, w równym stopniu myśli o problemach związanych z twórczością, co o jej ocaleniu, przetrwaniu, gdy jego już nie będzie.

Artysta... w równym stopniu myśli o problemach związanych z twórczością, co o jej ocaleniu, przetrwaniu, gdy jego już nie będzie.
test

Największe gwarancje na to dają zbiory publiczne – muzealne. Potem dopiero kolekcje prywatne, a to też tylko najlepsze, sprawdzone, które najczęściej stają się ostatecznie publicznymi. Tam są ludzie rozumiejący naturę rzeczy, nad którymi trzymają pieczę. Tam zabezpiecza się substancję materialną dzieł i funkcjonują reguły prawne uniemożliwiające, lub co najmniej utrudniające, pozbycie się zbiorów lub ich rozproszenie. Fluktuacje sądów, tyczących twórczości tego czy innego artysty mogą sprawić, że dzieła będą eksponowane na wystawach stałych lub czasowych, albo długie lata spędzą w magazynach. Ale nie zginą. Nigdy nie wiadomo, kto i kiedy da im swoją szansę, możliwość ta jednak zawsze pozostaje otwarta.

test

A jeśli jeszcze artysta może mieć wpływ na ukształtowanie i zabezpieczenie całego korpusu dzieł w jednym z takich miejsc? Samo szczęście! Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie planuje stałą ekspozycję tej kolekcji. Póki co, umożliwia jej wypożyczanie, w całości lub we fragmentach. Te obrazy są i będą oglądane. Będą żyły, a wraz z nimi pamięć o artyście.

Nie muszę żałować, że nie miałem „swojego” miliona przed rokiem. Dwurnik, mimo że przyjaźnimy się od lat, nie sprzedałby mi za 165 tysięcy złotych tej kolekcji. Ani, prawdopodobnie, żadnemu innemu prywatnemu kolekcjonerowi. Ciekawe jest w tym wszystkim to, że jednak sprzedał – a nie po prostu podarował. Wszak ze względu na biedę naszych muzeów, a także z powodów o których pisałem powyżej, wielu znanych artystów (czasem ich spadkobiercy) przekazywało muzeom swój dorobek za darmo.

Te obrazy są i będą oglądane. Będą żyły, a wraz z nimi pamięć o  a r t y ś c i e .

Pojedyncze obrazy niejednokrotnie darowywał im także Edward Dwurnik.

Jaki praktyczny wniosek może z tego wyprowadzić potencjalny lub już praktykujący kolekcjoner sztuki współczesnej? Ano taki, że jeśli nie zadziała w porę, jeśli nie stworzy sobie „szczęśliwej” okoliczności, nie wykorzysta nadarzającej się okazji, to pierwszeństwo w zdobyciu najlepszych prac danego artysty zawsze będzie miało Muzeum. A tam zasadniczo kończy się finansowa „biografia” i rynkowy potencjał dzieła, które staje się „bezcenne”, bo de facto wyłączone z obrotu handlowego.

test

Rozmowy o kolekcjonowaniu i kolekcjach, o targach, aukcjach, rekordach cenowych itp., czyli o rynku sztuki, toczą się najczęściej pod nieco mitologicznym parasolem, bo świadomie lub nie, głównym odniesieniem jest rynek zachodni. Staje się on coraz lepiej znany ludziom w Polsce, którzy interesują się artystyczną współczesnością, bo otwarte granice nie stanowią już bariery.

Ale znajomość stanu rzeczy nie oznacza, że łatwo się na tym rynku odnaleźć i czerpać zeń korzyści. Na to trzeba mieć dużo większe pieniądze niż milion złotych. Zobaczmy fragment tej rzeczywistości odbitej w polskim zwierciadle.

test

Dwa lata temu w Krakowie miało miejsce dość niezwykłe wydarzenie: w Muzeum Narodowym przez kilka miesięcy trwała wystawa części zbiorów Rafaela Jablonki, marszanda i kolekcjonera, właściciela dwu galerii sztuki działających w Kolonii i Berlinie. Polaka zresztą. Nie była to pierwsza wystawa prywatnej kolekcji w polskich muzeach (w latach 90. przewinął się przez nie cały korowód podobnych, prezentujących prace m.in. Dalego, Picassa, Chagalla, Warhola, co przynosiło niezłą kasę muzeom i poprawiało nam – właśnie wstępującym do Unii Europejskiej, samopoczucie), ale ta była nieco innego rodzaju. Określenie „współczesna sztuka” rzeczywiście definiowało jej charakter, a nie tylko odnosiło się ogólnikowo do minionego już przecież wieku XX.

40 prac 10 artystów dawało wgląd nie tylko w gusty kolekcjonera, ale przybliżało gwiazdy najjaśniej świecące w ostatnich dwóch, trzech dziesięcioleciach w galeriach Ameryki i Europy. Chyba nieduża była grupa ludzi, którzy znali te nazwiska i twórczość, większość przyszła „na Warhola”, który miał w tym swój udział, ale przy okazji zobaczyła coś nowego, czego nie spotyka się w Polsce niemal w ogóle, nawet w najważniejszych muzeach. I nie spotka się prędko.

Gdyby nie wyjątkowa propozycja polskiego/niemieckiego marszanda, nie byłoby ich nawet stać na goszczenie takich kolekcji (ogromne koszta ubezpieczeń, transportu, no i brak odpowiedniego wyposażenia przestrzeni wystawowych). Czy któryś z polskich kolekcjonerów prywatnych zdołałby coś podobnego stworzyć? W tej skali jeszcze nie, co najwyżej jeden, dwóch miałoby na to szansę, w dłuższym czasie.

test

Może jednak patrzę zbyt pesymistycznie? Bo widząc to zdarzenie w pewnej perspektywie, wystawa była jednak zachętą ze strony marszanda, by ktoś z Polski nawiązał kontakt z jego galeriami, spróbował sił na zachodnim rynku. Ciekaw jestem, czy ktoś poszedł tą drogą?  Bo nie tylko sprawa pieniędzy jest tu istotna. To jest kwestia wyobraźni, i naszej postsocjalistycznej mentalności. Przypomina mi się niegdysiejsza rozmowa z Andrzejem Starmachem, właścicielem jednej z najważniejszych polskich galerii sztuki (z siedzibą w Krakowie). Opowiadał mi, jak to urządził u siebie dwie wystawy światowych gwiazd – Josepha Beuysa, ikony niemieckiej awangardy, i japońskiego fotografa Nobuyoshi Arakiego, dość popularnego także w szerszych kręgach miłośników sztuki i fotografii. Na tych wystawach znalazły się również prace przeznaczone do sprzedaży, a ceny nie były wcale tak kosmiczne, jakby mogło się wydawać. Przez kilka tygodni trwania owych wystaw nie znalazł się jednak nikt, dosłownie nikt, kto by choć zadał pytanie o ich ceny, co oznacza, że nikomu nie przyszło w ogóle do głowy, że można je kupić.


Za „mój” milion złotych może mógłbym kupić jeden, dwa pomniejsze obrazy z tej kolekcji.

Takie „nazwiska” można w Polsce tylko podziwiać, jak w muzeum…

Tymczasem nie będzie u nas rynku sztuki w tym samym sensie co na Zachodzie, jeśli nie staną się to naczynia połączone. Żeby ktoś na Zachodzie zainteresował się polską sztuką współczesną i sprzedawał ją w swojej galerii, musi mieć gwarancję, że sztuka zachodnia, którą handluje w Niemczech, Szwajcarii, Francji czy w Stanach, znajdzie nabywców w Polsce, że warto będzie tu otworzyć filię lub nawiązać współpracę z miejscowymi galeriami, na co się nie zanosi. Chyba że…

test

Wiem, odszedłem od „miliona przeznaczonego na obrazy polskich malarzy współczesnych”… Ale czy tak daleko? Kilka polskich galerii od lat z mniejszym lub większym trudem zdobywa się na obecność na znanych targach sztuki w Bazylei, Kolonii, Berlinie czy Londynie i sprzedaje tam dzieła młodych polskich artystów. W pewnych wypadkach wpłynęło to znacząco na ich kariery, a to z kolei spowodowało zainteresowanie zachodnich marszandów i kuratorów naszą sztuką. Przyjeżdżają oni do Polski i szukają utalentowanych twórców wśród tych, którzy jeszcze są studentami akademii. Coraz młodsi, często nieznani w ogóle w kraju, cieszą się kontraktami z galeriami zagranicznymi, wchodzą na tamten rynek, stając się jego częścią.

I powiedzmy sobie szczerze: ci, którym się naprawdę powiedzie, są dla nas prawie straceniNie będzie na nich stać ani nasze muzea, ani polskich kolekcjonerów.

W żelaznych na pozór regułach wolnego rynku jest wiele luk i okazji. Kolekcjoner, który nie dysponuje nieograniczonymi funduszami, musi polować nie tylko na artystów i ich dzieła, ale także celować we wszystkie te nadarzające się do wykorzystania okazje. Pozostając przy tym człowiekiem niezależnym, konsekwentnym i wiernym swoim osobistym wyborom.

Wspomniany wyżej Rafael Jablonka powiedział kiedyś w jednym z wywiadów, że próbował na początku swojej kariery na Zachodzie sprzedawać polską sztukę, ale potem się zniechęcił. Powodów było kilka, ale jeden z najważniejszych polegał na tym, że Polacy, jak zaobserwował, sami nie szanują sztuki i swoich artystów, a w takim przypadku bardzo trudno jest przekonać nie-Polaków, że to wszystko jest jednak coś warte. 

Nie da się zatem patrzeć szerzej na nasze, krajowe sprawy artystyczne, jeśli nie będziemy mieli świadomości tego, co się dzieje gdzie indziej. 

Życie artystyczne, wartości honorowane na giełdzie tu i teraz, i tam, są jednak zmienne, falują. Z różnych przyczyn – może zdarzyć się recesja, może wygasnąć przedwcześnie niż oczekiwano jedna moda a zrodzić się inna, może pojawić się na rynku nowy, potężny gracz przewracający wszystko do góry nogami (jak kilkanaście lat temu zrobił to właściciel słynnej agencji reklamowej Saatchi  & Saatchi, lansując z ogromnym sukcesem młodych Brytyjczyków).

test


A teraz milion zagranicą… Starmach... Jablonka... Rynek sztuki tu i tam.

Milion na sztukę, czy za sztukę?

Mirosław Ratajczak

Niemal równo rok temu Edward Dwurnik, jeden z najbardziej znanych i cenionych polskich malarzy współczesnych, sprzedał 82 swoje obrazy za 165 tysięcy złotych.

I była to jedna transakcja oraz jeden nabywca. Wypadło po dwa tysiące złotych za sztukę, plus tysiąc za podpis na umowie! Niemal wszystko w tej informacji może wydawać się szokujące: hurtowy charakter sprzedaży, niska detaliczna cena i firmujące to wydarzenie wybitne nazwisko. A komuś, kto będąc nieźle zorientowanym w regułach rządzących biznesem i obytym w życiu kulturalnym – szokującym w dwójnasób.

Bo pewnie ów ktoś przynajmniej raz widział obrazy Dwurnika w tle telewizyjnego wystąpienia Głowy Państwa (transmitowanego z Jego oficjalnej siedziby), czytał o nowym Porsche artysty-celebryty w kolorowych magazynach, oglądał lub słyszał o jego dziełach, które wielokrotnie prowokowały publiczne dyskusje, osiągały sukcesy na prestiżowych zagranicznych wystawach i trafiały do renomowanych kolekcji europejskich oraz do zbiorów niemal wszystkich Muzeów Narodowych w Polsce. Czy więc Dwurnik splajtował – jako artysta i człowiek – i dlatego wyprzedaje swój magazyn za bezcen? Czy prowokuje polski rynek sztuki, żyjący mitycznymi sukcesami garstki artystów?




Niemal wszystko w tej informacji może wydawać się szokujące: hurtowy charakter sprzedaży, niska detaliczna cena i firmujące to wydarzenie wybitne nazwisko.


A może wspaniałomyślnie, bo niemal za symboliczne w tym kontekście honorarium, wspiera naszą kulturę, podnosi rangę instytucji znajdującej się trochę z dala od centrów sztuki, takich jak Warszawa, Kraków czy Wrocław?


Pora napisać, kto był nabywcą tych 82 obrazów, które same w sobie stanowią cenną kolekcję, bo są reprezentatywne dla twórczości Edwarda Dwurnika z lat 70. do roku 2000, ponadto stanowią największy bodaj zwarty zbiór prac tego artysty w kolekcjach publicznych


Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie ma się czym szczycić.

Czy mam zatem żałować, że ów milion, którym tu wirtualnie zarządzam, nie trafił do mnie rok temu? Miałbym teraz w swoim M-4 82 obrazy Dwurnika i aż 835 tysięcy na koncie, co umożliwiłoby dalsze zakupy do mojej kolekcji… 

Pomarzyć zawsze można. Warszawski artysta jest rzeczywiście niezwykle płodnym twórcą – ma w swoim katalogu ok. 3000 dzieł. Mimo upływu czasu nadal pracuje na pełnych obrotach (pod koniec października będzie można oglądać w Krakowie na Wawelu jego nową wystawę, na której pojawi się m.in. Dwurnikowa wersja Bitwy pod Grunwaldem!). Może więc chcieć zwolnić trochę miejsca w swoim podręcznym magazynie.

Z pewnością jednak nie jest desperatem ani emocjonalnym entuzjastą, który trwoniłby swój dorobek bez pomyślunku. Należał zawsze do nielicznych artystów w Polsce, którzy radzili sobie doskonale ze sprzedażą prac, nawet w latach PRL, kiedy w zasadzie rynku sztuki w ogóle nie było. Gdzie zatem leży sedno tej transakcji z olsztyńskim muzeum?

Każdy artysta pragnie uznania, większość marzy o karierze, sławie i majątku, nie zawsze gwoli spełnienia pospolitych li tylko zachcianek, często dla uzyskania niezależności, którą sława, a przede wszystkim pieniądze, umożliwiają. Wszyscy jednak na pierwszym miejscu stawiają nie doczesne profity, dające się natychmiast skonsumować, ale nadzieję na wygraną w przyszłości. Na przetrwanie ich twórczości w czasie, który być może jest jedynym sędzią weryfikującym wszystkie werdykty współczesności dotyczące sztuki. Przetrwać jednak nie jest łatwo. Materialny wymiar dzieła, sam w sobie niesie sporo wyzwań.

Artysta... w równym stopniu myśli o problemach związanych z twórczością, co o jej ocaleniu, przetrwaniu, gdy jego już nie będzie.

Przedmioty giną, niszczeją, rozpraszają się w zastraszającym tempie, jeśli im tylko na to pozwolić. Szczególnie te, które wymagając szczególnego zrozumienia i troskliwości, popadają w obojętne pod tym względem, lub po prostu wrogie środowisko. Artysta, jeśli ma odrobinę rozumu praktycznego i jest świadomy wartości swojej sztuki, w równym stopniu myśli o problemach związanych z twórczością, co o jej ocaleniu, przetrwaniu, gdy jego już nie będzie.

Największe gwarancje na to dają zbiory publiczne – muzealne. Potem dopiero kolekcje prywatne, a to też tylko najlepsze, sprawdzone, które najczęściej stają się ostatecznie publicznymi. Tam są ludzie rozumiejący naturę rzeczy, nad którymi trzymają pieczę. Tam zabezpiecza się substancję materialną dzieł i funkcjonują reguły prawne uniemożliwiające, lub co najmniej utrudniające, pozbycie się zbiorów lub ich rozproszenie. Fluktuacje sądów, tyczących twórczości tego czy innego artysty mogą sprawić, że dzieła będą eksponowane na wystawach stałych lub czasowych, albo długie lata spędzą w magazynach. Ale nie zginą. Nigdy nie wiadomo, kto i kiedy da im swoją szansę, możliwość ta jednak zawsze pozostaje otwarta.

A jeśli jeszcze artysta może mieć wpływ na ukształtowanie i zabezpieczenie całego korpusu dzieł w jednym z takich miejsc? Samo szczęście! Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie planuje stałą ekspozycję tej kolekcji. Póki co, umożliwia jej wypożyczanie, w całości lub we fragmentach. Te obrazy są i będą oglądane. Będą żyły, a wraz z nimi pamięć o artyście.

Nie muszę żałować, że nie miałem „swojego” miliona przed rokiem. Dwurnik, mimo że przyjaźnimy się od lat, nie sprzedałby mi za 165 tysięcy złotych tej kolekcji. Ani, prawdopodobnie, żadnemu innemu prywatnemu kolekcjonerowi. Ciekawe jest w tym wszystkim to, że jednak sprzedał – a nie po prostu podarował. Wszak ze względu na biedę naszych muzeów, a także z powodów o których pisałem powyżej, wielu znanych artystów (czasem ich spadkobiercy) przekazywało muzeom swój dorobek za darmo.

Te obrazy są i będą oglądane. Będą żyły, a wraz z nimi pamięć o  a r t y ś c i e .

Pojedyncze obrazy niejednokrotnie darowywał im także Edward Dwurnik.

Jaki praktyczny wniosek może z tego wyprowadzić potencjalny lub już praktykujący kolekcjoner sztuki współczesnej? Ano taki, że jeśli nie zadziała w porę, jeśli nie stworzy sobie „szczęśliwej” okoliczności, nie wykorzysta nadarzającej się okazji, to pierwszeństwo w zdobyciu najlepszych prac danego artysty zawsze będzie miało Muzeum. A tam zasadniczo kończy się finansowa „biografia” i rynkowy potencjał dzieła, które staje się „bezcenne”, bo de facto wyłączone z obrotu handlowego.

Rozmowy o kolekcjonowaniu i kolekcjach, o targach, aukcjach, rekordach cenowych itp., czyli o rynku sztuki, toczą się najczęściej pod nieco mitologicznym parasolem, bo świadomie lub nie, głównym odniesieniem jest rynek zachodni. Staje się on coraz lepiej znany ludziom w Polsce, którzy interesują się artystyczną współczesnością, bo otwarte granice nie stanowią już bariery.

Ale znajomość stanu rzeczy nie oznacza, że łatwo się na tym rynku odnaleźć i czerpać zeń korzyści. Na to trzeba mieć dużo większe pieniądze niż milion złotych. Zobaczmy fragment tej rzeczywistości odbitej w polskim zwierciadle.

Dwa lata temu w Krakowie miało miejsce dość niezwykłe wydarzenie: w Muzeum Narodowym przez kilka miesięcy trwała wystawa części zbiorów Rafaela Jablonki, marszanda i kolekcjonera, właściciela dwu galerii sztuki działających w Kolonii i Berlinie. Polaka zresztą. Nie była to pierwsza wystawa prywatnej kolekcji w polskich muzeach (w latach 90. przewinął się przez nie cały korowód podobnych, prezentujących prace m.in. Dalego, Picassa, Chagalla, Warhola, co przynosiło niezłą kasę muzeom i poprawiało nam – właśnie wstępującym do Unii Europejskiej, samopoczucie), ale ta była nieco innego rodzaju. Określenie „współczesna sztuka” rzeczywiście definiowało jej charakter, a nie tylko odnosiło się ogólnikowo do minionego już przecież wieku XX.

40 prac 10 artystów dawało wgląd nie tylko w gusty kolekcjonera, ale przybliżało gwiazdy najjaśniej świecące w ostatnich dwóch, trzech dziesięcioleciach w galeriach Ameryki i Europy. Chyba nieduża była grupa ludzi, którzy znali te nazwiska i twórczość, większość przyszła „na Warhola”, który miał w tym swój udział, ale przy okazji zobaczyła coś nowego, czego nie spotyka się w Polsce niemal w ogóle, nawet w najważniejszych muzeach. I nie spotka się prędko.

Gdyby nie wyjątkowa propozycja polskiego/niemieckiego marszanda, nie byłoby ich nawet stać na goszczenie takich kolekcji (ogromne koszta ubezpieczeń, transportu, no i brak odpowiedniego wyposażenia przestrzeni wystawowych). Czy któryś z polskich kolekcjonerów prywatnych zdołałby coś podobnego stworzyć? W tej skali jeszcze nie, co najwyżej jeden, dwóch miałoby na to szansę, w dłuższym czasie.

Może jednak patrzę zbyt pesymistycznie? Bo widząc to zdarzenie w pewnej perspektywie, wystawa była jednak zachętą ze strony marszanda, by ktoś z Polski nawiązał kontakt z jego galeriami, spróbował sił na zachodnim rynku. Ciekaw jestem, czy ktoś poszedł tą drogą?  Bo nie tylko sprawa pieniędzy jest tu istotna. To jest kwestia wyobraźni, i naszej postsocjalistycznej mentalności. Przypomina mi się niegdysiejsza rozmowa z Andrzejem Starmachem, właścicielem jednej z najważniejszych polskich galerii sztuki (z siedzibą w Krakowie). Opowiadał mi, jak to urządził u siebie dwie wystawy światowych gwiazd – Josepha Beuysa, ikony niemieckiej awangardy, i japońskiego fotografa Nobuyoshi Arakiego, dość popularnego także w szerszych kręgach miłośników sztuki i fotografii. Na tych wystawach znalazły się również prace przeznaczone do sprzedaży, a ceny nie były wcale tak kosmiczne, jakby mogło się wydawać. Przez kilka tygodni trwania owych wystaw nie znalazł się jednak nikt, dosłownie nikt, kto by choć zadał pytanie o ich ceny, co oznacza, że nikomu nie przyszło w ogóle do głowy, że można je kupić.


Za „mój” milion złotych może mógłbym kupić jeden, dwa pomniejsze obrazy z tej kolekcji.

Takie „nazwiska” można w Polsce tylko podziwiać, jak w muzeum…

Tymczasem nie będzie u nas rynku sztuki w tym samym sensie co na Zachodzie, jeśli nie staną się to naczynia połączone. Żeby ktoś na Zachodzie zainteresował się polską sztuką współczesną i sprzedawał ją w swojej galerii, musi mieć gwarancję, że sztuka zachodnia, którą handluje w Niemczech, Szwajcarii, Francji czy w Stanach, znajdzie nabywców w Polsce, że warto będzie tu otworzyć filię lub nawiązać współpracę z miejscowymi galeriami, na co się nie zanosi. Chyba że…

Wiem, odszedłem od „miliona przeznaczonego na obrazy polskich malarzy współczesnych”… Ale czy tak daleko? Kilka polskich galerii od lat z mniejszym lub większym trudem zdobywa się na obecność na znanych targach sztuki w Bazylei, Kolonii, Berlinie czy Londynie i sprzedaje tam dzieła młodych polskich artystów. W pewnych wypadkach wpłynęło to znacząco na ich kariery, a to z kolei spowodowało zainteresowanie zachodnich marszandów i kuratorów naszą sztuką. Przyjeżdżają oni do Polski i szukają utalentowanych twórców wśród tych, którzy jeszcze są studentami akademii. Coraz młodsi, często nieznani w ogóle w kraju, cieszą się kontraktami z galeriami zagranicznymi, wchodzą na tamten rynek, stając się jego częścią.

I powiedzmy sobie szczerze: ci, którym się naprawdę powiedzie, są dla nas prawie straceniNie będzie na nich stać ani nasze muzea, ani polskich kolekcjonerów.

Nie da się zatem patrzeć szerzej na nasze, krajowe sprawy artystyczne, jeśli nie będziemy mieli świadomości tego, co się dzieje gdzie indziej. 

Życie artystyczne, wartości honorowane na giełdzie tu i teraz, i tam, są jednak zmienne, falują. Z różnych przyczyn – może zdarzyć się recesja, może wygasnąć przedwcześnie niż oczekiwano jedna moda a zrodzić się inna, może pojawić się na rynku nowy, potężny gracz przewracający wszystko do góry nogami (jak kilkanaście lat temu zrobił to właściciel słynnej agencji reklamowej Saatchi  & Saatchi, lansując z ogromnym sukcesem młodych Brytyjczyków).

W żelaznych na pozór regułach wolnego rynku jest wiele luk i okazji. Kolekcjoner, który nie dysponuje nieograniczonymi funduszami, musi polować nie tylko na artystów i ich dzieła, ale także celować we wszystkie te nadarzające się do wykorzystania okazje. Pozostając przy tym człowiekiem niezależnym, konsekwentnym i wiernym swoim osobistym wyborom.

Wspomniany wyżej Rafael Jablonka powiedział kiedyś w jednym z wywiadów, że próbował na początku swojej kariery na Zachodzie sprzedawać polską sztukę, ale potem się zniechęcił. Powodów było kilka, ale jeden z najważniejszych polegał na tym, że Polacy, jak zaobserwował, sami nie szanują sztuki i swoich artystów, a w takim przypadku bardzo trudno jest przekonać nie-Polaków, że to wszystko jest jednak coś warte. 


A teraz milion zagranicą… Starmach... Jablonka... Rynek sztuki tu i tam.

Wykłady

Zobacz wszystkie
wróć do góry

Warto zobaczyć

Warto zobaczyć

Nasze publikacje

Oferty

Sztuka

Zobacz inne teksty

Wizerunek

Wizerunek

Wizerunek