Sztuka Przejdź do:
Mirosław Ratajczak
Milion na lokacie
W trzech poprzednich felietonach tego cyklu starałem się ukazać pewne relacje, jakie istnieją między dziełem sztuki a światem wartości, w tym i tą specyficzną wartością, która wyraża się w cenie. Problem „ceny” wymagał również przedstawienia pewnych kontekstów – społecznego, historycznego, obyczajowego, czy psychologicznego. Oczywiście, wszystko to mogłem potraktować tylko powierzchownie, wyrywkowo, na zasadzie przykładów opatrzonych krótkim komentarzem, co jednak miało za cel poruszyć wyobraźnię czytelnika i jego zmysł refleksji samodzielnej. Siłą rzeczy, gdy w tle stoi kwestia zakupu dzieła sztuki, wywód trzeba oprzeć o pojęcie „rynku sztuki”, które pojawiało się w tych tekstach wielokrotnie.
Zdaję sobie jednak sprawę, że prawdziwa „ekonomia artystyczna” rozważana była tu w minimalnym stopniu. To temat tyleż rozległy, co wysoce specjalistyczny, w dodatku w praktyce przerabiany bywa w bardzo indywidualny sposób, metodą prób i błędów, kooperacji z ludźmi oraz instytucjami, którzy/które w danym czasie narzucają na tym rynku ton i zwyczaje. Nie jestem powołany do tworzenia wykładni w tym zakresie, a i sens moich artykułów widzę w czym innym.
Zaczęliśmy z moim (znajomym) menedżerem od tego, że istnieje wirtualny milion złotych, który możemy przeznaczyć na zakup dzieł współczesnych artystów polskich. Mowa była właściwie o malarzach, ale myślmy raczej o artystach, bo chociaż trudno mi namawiać kogokolwiek do kupna czasem znacznych rozmiarów instalacji, dokumentacji działań ulotnych itp., to jednak dużo możliwości daje również rzeźba, grafika, fotografia, tkanina, etc.
Narzekałem tutaj dość często na rynek sztuki w Polsce, wskazując na niską rangę samej sztuki w naszym społeczeństwie i mikrą tradycję w zakresie kolekcjonowania wyrobów artystycznych. Niemniej jednak, tradycję tę zawsze można wzbogacić, a nawet rozpocząć. Bądźmy więc optymistami, ale zaczynajmy skromnie – odłóżmy ten milion w banku, na dobrej lokacie i wyruszmy w teren na zwiady, bez przymusu zdobycia w pierwszym podejściu budzących zachwyt trofeów. Zdawałoby się, skoro tyle już było o rynku sztuki, że pierwsze kroki ludzie kierują do galerii, ale nie… W Polsce większość zakupów odbywa się wciąż w pracowniach artystów. Po prostu jest taniej. W galerii nasze oko może spotkać obraz „naszego życia”, ale częściej kupuje się „nazwisko”, nie obraz, więc droga skręca ku pracowni. Nie ma w tym nic złego, bo przecież większość krajowych galerii działa w zasadzie jak sklep, a nie specjalistyczna placówka, przestrzegająca praw tego szczególnego rynku.
Na Zachodzie artysta związany z jakąś galerią nie ma prawa sprzedać niczego „pod ladą”, czy „na zapleczu”. Tam jednak galerie gwarantują mu wiele ułatwień: i funkcjonowanie na rynku, i dochody, i promocję „marki”, inwestując w karierę swojego podopiecznego. U nas zdarza się to coraz częściej, ale wciąż takie galerie należą do wyjątków. Wskutek tego usługi handlowe w pracowniach mają się dobrze, a zresztą – bywają po prostu koniecznością. Czy do końca mają się dobrze, podpowiada nam opowieść na ten temat jednego ze znanych artystów polskich:
Takich i podobnych relacji słyszałem wiele. Zresztą i na innych piętrach, często bardziej zaawansowanych w materii kupowania dzieł sztuki, dochodzi do konfuzji. Aby do nich nie dochodziło, potrzebne jest rozeznanie nie tylko w kwestii pozycji danego artysty, ale także w delikatności tego rodzaju transakcji, które przecież mają czasem tzw. ciąg dalszy, jeśli jest w nich coś więcej niż potrzeba zrobienia komuś prezentu „z klasą".
To coś więcej, może mieć związek z kolekcjonowaniem dzieł sztuki. I często właśnie myśli się o kolekcjonowaniu, mówiąc o rynku, o rozwoju sztuki w Polsce, czy o jej (sztuki) popularyzacji. Osobiście jestem jak najdalej od propagowania kolekcjonerstwa, jako sposobu na wzmocnienie rangi sztuki w naszym życiu. Nie chcę nikomu tego odradzać, ani nie chcę – broń Boże! – działać na niekorzyść artystów, potrzebujących zainteresowania swoją twórczością (konkretnego, więc także finansowego), jak przysłowiowa „kania łaknąca dżdżu”. Kolekcjonerstwo nie wydaje mi się jednak lekarstwem na ich kiepską sytuację. Ani jedynym sposobem na angażowanie się w sztukę, gdy pojawia się prawdziwa pasja.
Jestem za osobistym zaangażowaniem się ludzi w sztukę, które może objawiać się potrzebą posiadania w swoim najbliższym otoczeniu dzieła, które się – co najmniej – szczerze lubi. Jeśli warunki są sprzyjające – nawet kilku, lub kilkunastu takich dzieł. Jednego lub kilku różnych autorów. Ale do siania idei wszechobecnych w społeczeństwie kolekcji sztuki współczesnej, mam sporo dystansu.
Ambicje przyświecające stworzeniu kolekcji bywają przecież rozmaite: prestiż, snobizm, namiętność, duma z racji posiadania cennych zbiorów, atut w rywalizacji z kimś/czymś, chęć wypełnienia tzw. kulturotwórczej roli w danej społeczności. No, różne są powody skłaniające do rozpoczęcia kolekcjonerskiej kariery. Ale jej koleje też zależne są od bardzo specyficznych cech osobowościowych kolekcjonera. Ta pasja chodzi własnymi drogami, zdarza się, że prowadzą one nie do sztuki ale do …absolutu. A właściwie do pragnienia, by ten absolut dopaść. Czy w takich, ale i innych przypadkach, sztuka jest tu na pierwszym miejscu?
Czy nie wciąga takich ludzi pożądanie doskonałości, zabiegi „śledcze”, niezbędne by zdobyć rzadkie dzieło które dopełni zbiór, atmosfera polowania i rywalizacji? Częstokroć nie, temperatury bywają trochę bliższe średniej, a „przygodne” cechy kolekcjonerstwa należą niejako naturalnie do tej dziedziny i nie dadzą się z niej wyłuskać. No i nie da się zaprzeczyć, że bez względu na powody, które kogoś skłaniają do kolekcjonowania dzieł sztuki, sztuka w końcu tryumfuje, a dana społeczność – jeśli kolekcjoner nie zamyka się w sejfie ze swoim skarbem – z całą pewnością zyskuje. Ważniejsze jednak wydaje mi się, by ponad potrzebę posiadania i prestiżu wybijała się oparta na zrozumieniu potrzeba obcowania ze sztuką.
Ta pasja chodzi własnymi drogami, zdarza się, że prowadzą one nie do sztuki ale do …absolutu.
Dla ludzi chcących wydać milion złotych na sztukę (mogących go wydać), jest w Polsce ogromne pole do popisu, jeśli ich osobiste ambicje będą skromniejsze niż zachodnich milionerów, którym i tak nie jesteśmy, poza absolutnymi wyjątkami, w stanie dorównać. Nasze istniejące kolekcje muzealne, kolekcje niedawno powstałych "Zachęt", czyli towarzystw miłośników sztuk pięknych, zorganizowanych w rygorze samorządowych instytucji, wymagają wsparcia. Nie tylko w budowaniu zbiorów, w których znajdą się dzieła współczesnych polskich artystów. Jeśli rzeczywiście idea zmniejszenia kulturalnego dystansu do Zachodu ma się wypełnić konkretną treścią, w polskich zbiorach muszą znaleźć swoje miejsce prace światowych mistrzów, i tych, którzy mistrzami dopiero zostaną okrzyknięci.
Dla ludzi chcących wydać milion złotych na sztukę (mogących go wydać), jest w Polsce ogromne pole do popisu...
Tymczasem wszystko wskazuje na to, że i owszem, budynki nowych muzeów zostaną zbudowane, centra sztuki znajdą taką czy inną lokalizację, ale środków z budżetów państwa i samorządów już nie starczy, by zapełnić sale i magazyny nowymi nabytkami. By cały ten interes sprawnie działał, oznacza to nie tylko stałe ekspozycje, ale ruch na wystawach, kooperację z muzeami zagranicznymi, wydawnictwa, prace badawcze, itd.
W swoich marzeniach, widziałbym ludzi „z milionem” przy tego rodzaju instytucjach. Nie tylko wykładających – mówiąc brutalnie – kasę, ale przeciwnie, działających na różne sposoby w ich strukturach. Tam mogliby i znajdować wsparcie merytoryczne służące im do rozeznania się w świecie sztuki, w jej życiu bieżącym, i rozwijać swoje pasje, czyli spotykać się i dyskutować z zawodowcami, ale także z czasem, i naturalną koleją rzeczy wpływać na jakość i kierunek działań kuratorów. Jest mnóstwo sposobów na to, by taki wkład docenić, szanując indywidualizm i zasługi co cenniejszych mecenasów.
Zdarzają się już teraz przypadki pojedynczych działań tego rodzaju, jak na przykład zakup cennych prac danego artysty, na które muzeum nie mogło sobie pozwolić, a z jakichś szczególnych powodów prace te, w tym właśnie miejscu były bardzo pożądane. Lub obdarowanie jakiejś kolekcji publicznej zbiorem prywatnym. Szkoda jednak, że w większości tego rodzaju działania nie znajdują godnego rezonansu w mediach, że nazwiska takich ludzi nie przedostają się do szerokiej opinii publicznej. Ale gdyby takie działania mogły się zdarzać w pewnej strukturze, mogłyby zostać poddane pewnej „polityce” długofalowej i negocjowanej z gronem fachowców, to mielibyśmy nową jakość w polskim życiu kulturalnym. Jak sądzę, z pożytkiem dla wszystkich. Nie od razu dla całej Polski, ważniejsze jest bowiem lokalne działanie tego rodzaju, tym bardziej, że zalążki takiego układu już są – właśnie w tych piętnastu "Zachętach". A o dziwo, ja nie widzę, przynajmniej we Wrocławiu, żadnego ruchu „na zewnątrz” w tych ośrodkach, które bez współdziałania z miejscowym środowiskiem biznesu i potencjalnymi mecenasami, zapadną się prędzej czy później w sobie i polegną w jakiejś kolejnej „dziurze budżetowej”.
Jest paradoksem, z którego zdaję sobie sprawę, że pisząc o rynku i było nie było jak najbardziej „prywatnym sektorze” (jak to się dawniej mówiło) życia kulturalnego, co powinno oznaczać poszanowanie autonomii jednostki, jej kreatywności i woli działania na wybranym przez siebie terenie i swoim sposobem, skończyłem na czymś z pozoru bardzo odległym – na społecznych, a może i wręcz narodowych powinnościach. Czyżbym w liberalnym państwie namawiał do socjalistycznej idei i moralności (w kulturze)?
Niech czytelnicy ocenią to sami. Przed powzięciem sądu, rzucając raz jeszcze okiem na poprzednie odcinki cyklu. Polecałbym ponadto grany jeszcze tu i ówdzie film Banksy’ego "Wyjście przez sklep z pamiątkami", który jest najnowszym, choć z pewnością nie ostatecznym, zdaniem o problemach dzisiejszej sztuki i rynku, który jej służy (?). Mam nadzieję, że ten kierunek myśli, jaki zaprezentowałem powyżej, jednak nie jest rodem z przeszłości…
Zakup obrazu to straszne przeżycie dla większości ludzi. Kto ma pieniądze i chce tych emocji uniknąć, kupuje w galerii, ale wielu woli kupować u artysty, bo jest taniej, bez narzutów galeryjnych, bardzo wysokich. Ktoś zdeterminowany znajdzie adres, telefon i dotrze do artysty. Ja zawsze przez telefon uprzedzam klienta, żeby nie było zaskoczeń i trudnych sytuacji już tu, w pracowni, bo czasem ktoś nie ma zupełnie pojęcia do kogo przyszedł i na co może liczyć. Pytam, czy wie jaką mam pozycję na rynku, kim jestem, żeby nie proponował mi stu złotych za akwarelę czy jakiś obrazek, bo będzie głupio nam obu. Pytam czasem brutalnie, jaką ma sumę do wydania i co go interesuje. Potem przygotowuję w pracowni mały pokaz, wyciągam obrazki i możemy rozmawiać, wybierać. Ale to dla nich, powtarzam, jest straszne przeżycie. Bardzo często ten ktoś bierze ze sobą przyjaciół, rodzinę, córkę, żeby lepiej się poczuć w tej sytuacji. Te dziewczyny piętnastoletnie, lepiej się tu czują niż ich ojcowie, którzy są strasznie spięci. Staram się im ułatwić rozmowę; jeżeli ma to sens, spuszczam cenę, żeby wszyscy byli zadowoleni.
No, przecież ja wiem, dla kogo jakaś suma jest już za wysoka przy jego zarobkach. Bywa, że są też spotkania nieprzyjemne. Czasem trafiają do mnie ludzie zupełnie bez rozeznania, jacyś biznesmeni, którzy zrobili kasę na drodze od polowych łóżeczek rozkładanych na ulicy do kooperacji z firmami zachodnimi. Ciężkie są takie spotkania i zdarza się że je przerywam, mówiąc że nie chcę niczego sprzedać i koniec.
Mirosław Ratajczak
Milion na lokacie
W trzech poprzednich felietonach tego cyklu starałem się ukazać pewne relacje, jakie istnieją między dziełem sztuki a światem wartości, w tym i tą specyficzną wartością, która wyraża się w cenie. Problem „ceny” wymagał również przedstawienia pewnych kontekstów – społecznego, historycznego, obyczajowego, czy psychologicznego. Oczywiście, wszystko to mogłem potraktować tylko powierzchownie, wyrywkowo, na zasadzie przykładów opatrzonych krótkim komentarzem, co jednak miało za cel poruszyć wyobraźnię czytelnika i jego zmysł refleksji samodzielnej. Siłą rzeczy, gdy w tle stoi kwestia zakupu dzieła sztuki, wywód trzeba oprzeć o pojęcie „rynku sztuki”, które pojawiało się w tych tekstach wielokrotnie.
Zdaję sobie jednak sprawę, że prawdziwa „ekonomia artystyczna” rozważana była tu w minimalnym stopniu. To temat tyleż rozległy, co wysoce specjalistyczny, w dodatku w praktyce przerabiany bywa w bardzo indywidualny sposób, metodą prób i błędów, kooperacji z ludźmi oraz instytucjami, którzy/które w danym czasie narzucają na tym rynku ton i zwyczaje. Nie jestem powołany do tworzenia wykładni w tym zakresie, a i sens moich artykułów widzę w czym innym.
Zaczęliśmy z moim (znajomym) menedżerem od tego, że istnieje wirtualny milion złotych, który możemy przeznaczyć na zakup dzieł współczesnych artystów polskich. Mowa była właściwie o malarzach, ale myślmy raczej o artystach, bo chociaż trudno mi namawiać kogokolwiek do kupna czasem znacznych rozmiarów instalacji, dokumentacji działań ulotnych itp., to jednak dużo możliwości daje również rzeźba, grafika, fotografia, tkanina, etc.
Narzekałem tutaj dość często na rynek sztuki w Polsce, wskazując na niską rangę samej sztuki w naszym społeczeństwie i mikrą tradycję w zakresie kolekcjonowania wyrobów artystycznych. Niemniej jednak, tradycję tę zawsze można wzbogacić, a nawet rozpocząć. Bądźmy więc optymistami, ale zaczynajmy skromnie – odłóżmy ten milion w banku, na dobrej lokacie i wyruszmy w teren na zwiady, bez przymusu zdobycia w pierwszym podejściu budzących zachwyt trofeów. Zdawałoby się, skoro tyle już było o rynku sztuki, że pierwsze kroki ludzie kierują do galerii, ale nie… W Polsce większość zakupów odbywa się wciąż w pracowniach artystów. Po prostu jest taniej. W galerii nasze oko może spotkać obraz „naszego życia”, ale częściej kupuje się „nazwisko”, nie obraz, więc droga skręca ku pracowni. Nie ma w tym nic złego, bo przecież większość krajowych galerii działa w zasadzie jak sklep, a nie specjalistyczna placówka, przestrzegająca praw tego szczególnego rynku.
Na Zachodzie artysta związany z jakąś galerią nie ma prawa sprzedać niczego „pod ladą”, czy „na zapleczu”. Tam jednak galerie gwarantują mu wiele ułatwień: i funkcjonowanie na rynku, i dochody, i promocję „marki”, inwestując w karierę swojego podopiecznego. U nas zdarza się to coraz częściej, ale wciąż takie galerie należą do wyjątków. Wskutek tego usługi handlowe w pracowniach mają się dobrze, a zresztą – bywają po prostu koniecznością. Czy do końca mają się dobrze, podpowiada nam opowieść na ten temat jednego ze znanych artystów polskich:
Zakup obrazu to straszne przeżycie dla większości ludzi. Kto ma pieniądze i chce tych emocji uniknąć, kupuje w galerii, ale wielu woli kupować u artysty, bo jest taniej, bez narzutów galeryjnych, bardzo wysokich. Ktoś zdeterminowany znajdzie adres, telefon i dotrze do artysty. Ja zawsze przez telefon uprzedzam klienta, żeby nie było zaskoczeń i trudnych sytuacji już tu, w pracowni, bo czasem ktoś nie ma zupełnie pojęcia do kogo przyszedł i na co może liczyć. Pytam, czy wie jaką mam pozycję na rynku, kim jestem, żeby nie proponował mi stu złotych za akwarelę czy jakiś obrazek, bo będzie głupio nam obu. Pytam czasem brutalnie, jaką ma sumę do wydania i co go interesuje. Potem przygotowuję w pracowni mały pokaz, wyciągam obrazki i możemy rozmawiać, wybierać. Ale to dla nich, powtarzam, jest straszne przeżycie. Bardzo często ten ktoś bierze ze sobą przyjaciół, rodzinę, córkę, żeby lepiej się poczuć w tej sytuacji. Te dziewczyny piętnastoletnie, lepiej się tu czują niż ich ojcowie, którzy są strasznie spięci. Staram się im ułatwić rozmowę; jeżeli ma to sens, spuszczam cenę, żeby wszyscy byli zadowoleni.
No, przecież ja wiem, dla kogo jakaś suma jest już za wysoka przy jego zarobkach. Bywa, że są też spotkania nieprzyjemne. Czasem trafiają do mnie ludzie zupełnie bez rozeznania, jacyś biznesmeni, którzy zrobili kasę na drodze od polowych łóżeczek rozkładanych na ulicy do kooperacji z firmami zachodnimi. Ciężkie są takie spotkania i zdarza się że je przerywam, mówiąc że nie chcę niczego sprzedać i koniec.
Takich i podobnych relacji słyszałem wiele. Zresztą i na innych piętrach, często bardziej zaawansowanych w materii kupowania dzieł sztuki, dochodzi do konfuzji. Aby do nich nie dochodziło, potrzebne jest rozeznanie nie tylko w kwestii pozycji danego artysty, ale także w delikatności tego rodzaju transakcji, które przecież mają czasem tzw. ciąg dalszy, jeśli jest w nich coś więcej niż potrzeba zrobienia komuś prezentu „z klasą".
To coś więcej, może mieć związek z kolekcjonowaniem dzieł sztuki. I często właśnie myśli się o kolekcjonowaniu, mówiąc o rynku, o rozwoju sztuki w Polsce, czy o jej (sztuki) popularyzacji. Osobiście jestem jak najdalej od propagowania kolekcjonerstwa, jako sposobu na wzmocnienie rangi sztuki w naszym życiu. Nie chcę nikomu tego odradzać, ani nie chcę – broń Boże! – działać na niekorzyść artystów, potrzebujących zainteresowania swoją twórczością (konkretnego, więc także finansowego), jak przysłowiowa „kania łaknąca dżdżu”. Kolekcjonerstwo nie wydaje mi się jednak lekarstwem na ich kiepską sytuację. Ani jedynym sposobem na angażowanie się w sztukę, gdy pojawia się prawdziwa pasja.
Jestem za osobistym zaangażowaniem się ludzi w sztukę, które może objawiać się potrzebą posiadania w swoim najbliższym otoczeniu dzieła, które się – co najmniej – szczerze lubi. Jeśli warunki są sprzyjające – nawet kilku, lub kilkunastu takich dzieł. Jednego lub kilku różnych autorów. Ale do siania idei wszechobecnych w społeczeństwie kolekcji sztuki współczesnej, mam sporo dystansu.
Ambicje przyświecające stworzeniu kolekcji bywają przecież rozmaite: prestiż, snobizm, namiętność, duma z racji posiadania cennych zbiorów, atut w rywalizacji z kimś/czymś, chęć wypełnienia tzw. kulturotwórczej roli w danej społeczności. No, różne są powody skłaniające do rozpoczęcia kolekcjonerskiej kariery. Ale jej koleje też zależne są od bardzo specyficznych cech osobowościowych kolekcjonera. Ta pasja chodzi własnymi drogami, zdarza się, że prowadzą one nie do sztuki ale do …absolutu. A właściwie do pragnienia, by ten absolut dopaść. Czy w takich, ale i innych przypadkach, sztuka jest tu na pierwszym miejscu?
Ta pasja chodzi własnymi drogami, zdarza się, że prowadzą one nie do sztuki ale do …absolutu.
Czy nie wciąga takich ludzi pożądanie doskonałości, zabiegi „śledcze”, niezbędne by zdobyć rzadkie dzieło które dopełni zbiór, atmosfera polowania i rywalizacji? Częstokroć nie, temperatury bywają trochę bliższe średniej, a „przygodne” cechy kolekcjonerstwa należą niejako naturalnie do tej dziedziny i nie dadzą się z niej wyłuskać. No i nie da się zaprzeczyć, że bez względu na powody, które kogoś skłaniają do kolekcjonowania dzieł sztuki, sztuka w końcu tryumfuje, a dana społeczność – jeśli kolekcjoner nie zamyka się w sejfie ze swoim skarbem – z całą pewnością zyskuje. Ważniejsze jednak wydaje mi się, by ponad potrzebę posiadania i prestiżu wybijała się oparta na zrozumieniu potrzeba obcowania ze sztuką.
Dla ludzi chcących wydać milion złotych na sztukę (mogących go wydać), jest w Polsce ogromne pole do popisu, jeśli ich osobiste ambicje będą skromniejsze niż zachodnich milionerów, którym i tak nie jesteśmy, poza absolutnymi wyjątkami, w stanie dorównać. Nasze istniejące kolekcje muzealne, kolekcje niedawno powstałych "Zachęt", czyli towarzystw miłośników sztuk pięknych, zorganizowanych w rygorze samorządowych instytucji, wymagają wsparcia. Nie tylko w budowaniu zbiorów, w których znajdą się dzieła współczesnych polskich artystów. Jeśli rzeczywiście idea zmniejszenia kulturalnego dystansu do Zachodu ma się wypełnić konkretną treścią, w polskich zbiorach muszą znaleźć swoje miejsce prace światowych mistrzów, i tych, którzy mistrzami dopiero zostaną okrzyknięci.
Dla ludzi chcących wydać milion złotych na sztukę (mogących go wydać), jest w Polsce ogromne pole do popisu...
Tymczasem wszystko wskazuje na to, że i owszem, budynki nowych muzeów zostaną zbudowane, centra sztuki znajdą taką czy inną lokalizację, ale środków z budżetów państwa i samorządów już nie starczy, by zapełnić sale i magazyny nowymi nabytkami. By cały ten interes sprawnie działał, oznacza to nie tylko stałe ekspozycje, ale ruch na wystawach, kooperację z muzeami zagranicznymi, wydawnictwa, prace badawcze, itd.
W swoich marzeniach, widziałbym ludzi „z milionem” przy tego rodzaju instytucjach. Nie tylko wykładających – mówiąc brutalnie – kasę, ale przeciwnie, działających na różne sposoby w ich strukturach. Tam mogliby i znajdować wsparcie merytoryczne służące im do rozeznania się w świecie sztuki, w jej życiu bieżącym, i rozwijać swoje pasje, czyli spotykać się i dyskutować z zawodowcami, ale także z czasem, i naturalną koleją rzeczy wpływać na jakość i kierunek działań kuratorów. Jest mnóstwo sposobów na to, by taki wkład docenić, szanując indywidualizm i zasługi co cenniejszych mecenasów.
Zdarzają się już teraz przypadki pojedynczych działań tego rodzaju, jak na przykład zakup cennych prac danego artysty, na które muzeum nie mogło sobie pozwolić, a z jakichś szczególnych powodów prace te, w tym właśnie miejscu były bardzo pożądane. Lub obdarowanie jakiejś kolekcji publicznej zbiorem prywatnym. Szkoda jednak, że w większości tego rodzaju działania nie znajdują godnego rezonansu w mediach, że nazwiska takich ludzi nie przedostają się do szerokiej opinii publicznej. Ale gdyby takie działania mogły się zdarzać w pewnej strukturze, mogłyby zostać poddane pewnej „polityce” długofalowej i negocjowanej z gronem fachowców, to mielibyśmy nową jakość w polskim życiu kulturalnym. Jak sądzę, z pożytkiem dla wszystkich. Nie od razu dla całej Polski, ważniejsze jest bowiem lokalne działanie tego rodzaju, tym bardziej, że zalążki takiego układu już są – właśnie w tych piętnastu "Zachętach". A o dziwo, ja nie widzę, przynajmniej we Wrocławiu, żadnego ruchu „na zewnątrz” w tych ośrodkach, które bez współdziałania z miejscowym środowiskiem biznesu i potencjalnymi mecenasami, zapadną się prędzej czy później w sobie i polegną w jakiejś kolejnej „dziurze budżetowej”.
Jest paradoksem, z którego zdaję sobie sprawę, że pisząc o rynku i było nie było jak najbardziej „prywatnym sektorze” (jak to się dawniej mówiło) życia kulturalnego, co powinno oznaczać poszanowanie autonomii jednostki, jej kreatywności i woli działania na wybranym przez siebie terenie i swoim sposobem, skończyłem na czymś z pozoru bardzo odległym – na społecznych, a może i wręcz narodowych powinnościach. Czyżbym w liberalnym państwie namawiał do socjalistycznej idei i moralności (w kulturze)?
Niech czytelnicy ocenią to sami. Przed powzięciem sądu, rzucając raz jeszcze okiem na poprzednie odcinki cyklu. Polecałbym ponadto grany jeszcze tu i ówdzie film Banksy’ego "Wyjście przez sklep z pamiątkami", który jest najnowszym, choć z pewnością nie ostatecznym, zdaniem o problemach dzisiejszej sztuki i rynku, który jej służy (?). Mam nadzieję, że ten kierunek myśli, jaki zaprezentowałem powyżej, jednak nie jest rodem z przeszłości…